VII Międzynarodowego Zlotu Turystów Kolarzy Federacji Sportu i Turystyki Ukrainy - Truskawiec

Rechtór

23-27.07.2019 r.

 

VII Międzynarodowego Zlotu Turystów Kolarzy Federacji Sportu i Turystyki Ukrainy - Truskawiec

 

Choć informacja o zlocie dotarła do nas dopiero na rajdzie p.t.kol. w Nysie, to mając na uwadze atrakcyjność regionu decyzja była krótka: jedziemy!. Podjęło ją czterech Ondraszków: Gwarek, Milczek, Afi i Rechtór.

Ale jak to zwykle bywa, im było bliżej terminu wyjazdu tym większe pojawiały się problemy. Gwarek zagubił gdzieś paszport, co go całkowicie wyeliminowało. Następnie zrezygnował Milczek. Ostatecznie tylko w dwójkę w niedzielę 21.07. autem z bicyklami na dachu wyruszyliśmy na spotkanie przygody. Podróż przez Bochnię, Tarnów, Jasło, Krosno i Sanok odbyła się bez problemów i po ok. 400 km stanęliśmy na granicy UE w Krościenku. Pamiętając opieszałość (skrupulatność?) służb na granicy w Użgorodzie gdzie uprzednio jechaliśmy, byliśmy mile zaskoczeni gdy po ok. 30 min byliśmy już po drugiej stronie granicy. Teraz do celu pozostało nam ok. 100 km. Niby niewiele, ale ze względu na nawierzchnię drogi oraz oznakowanie, a raczej jego brak nie było to wcale łatwe. Dodatkowo poganiała nas wielkie, groźnie wyglądające burzowe chmury obejmujące cały horyzont. Udało się jednak dojechać, a deszcz uprzejmie zaczął padać dopiero, jak byliśmy już pod dachem sanatorium "Dnipro", który został naszą bazą na najbliższy tydzień. Trafiliśmy na komandora rajdu - Mykołę Iwanika oraz Michała Raczyńskiego i dostaliśmy pokój o całkiem przyzwoitym standardzie i po bardzo rozsądnej cenie, włącznie z posiłkami. Jako, że zlot rozpoczynał się dopiero we wtorek 23.07 wykorzystaliśmy czas do otwarcia na samochodowo - pieszą eksplorację regionu. Zwiedziliśmy pobliski Drohobycz wędrując śladami Brunona Schulza i przepięknych cerkwi, w tym z rejestru UNESCO a także miasto Stryj z zachowaną galicyjską secesyjną zabudową. Szczegółowo na piechotę zwiedziliśmy też Truskawiec. Wody lecznicze odkryto tutaj już w pocz. XIX w. i już pocz. XX w. było to jedno z najlepszych uzdrowisk europejskich. Do słynnej "Naftusi" zjeżdżała się europejska śmietanka towarzyska, przy okazji nakręcając koniunkturę. Wielka w tym zasługa Rajmunda Jarosza ówczesnego właściciela uzdrowiska, że potrafił je należycie zabudować i wypromować. Niestety czasy ZSRR nie były już tak łaskawe, choć uzdrowisko nadal funkcjonowało i nadal się rozrastało, choć teraz nie wszerz, a w zwyż. Sowieci zabudowali całą okolicę wielopiętrowymi blokowiskami sanatoriów i hoteli całkowicie zaburzając harmonię dawnej architektury. Na szczęście jednak co nieco z niej pozostało. Ale wody lecznicze nadal przyciągają kuracjuszy, i sądząc po wszechobecnym języku polskim, wielu gości przyjeżdża tutaj z naszego kraju.

Uroczystość otwarcia zorganizowano na centralnym placu uzdrowiska, więc zgromadziła wielu widzów. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że jedyną dekoracją otwarcia był nasz banner Ondraszka, który wcześniej rozwiesiliśmy, więc można było odnieść wrażenie, że to my jesteśmy organizatorami. Zebrało się kilkudziesięciu uczestników: z Polski ok.20, ze Słowacji 15, a z Ukrainy ok. 40, czyli łącznie niedużo jak na nasze standardy. Były oczywiście oficjalne przemówienia, miłymi słowami powitał nas mer Truskawca, a część artystyczną zapewniła pięknie śpiewająca ok. 10-lenia dziewczynka oraz pomysłowy rowerowy występ ukraińskiej młodzieży. Następnie uformowaliśmy peleton i pilotowani przez miejscową policję zrobiliśmy pokazową rundkę dookoła centrum.

Na drugi dzień zlotu zapowiedziano wyjazd grupowy do unikalnego skalnego monastyru z XII w. Mimo, że stawiliśmy się w oznaczonym miejscu i czasie, uczestników nie było wielu. Odniosłem wrażenie, poparte doświadczeniami dni następnych, że założony program był jedynie lekką sugestią, a uczestnicy raczej realizowali własne pomysły. Przypadkiem spotkaliśmy Mirosława ze Lwowa, naszego dobrego znajomego od pierwszego zlotu UFSiT koło Żółkwi, co mnie bardzo ucieszyło. W ok. 20 osobowej grupie ruszyliśmy przez Stebnik i Uliczne do małej wioski Rozgircze. Dość dziurawa, ale asfaltowa droga wiła się malowniczo po wzgórzach, a w mijanych wioskach, już z daleka błyszczały kopuły pięknie odremontowanych cerkwi. Problem polegał na tym, że nasz cel był po drugiej stronie szerokiej rzeki Stryj. Po ok. 30 km stanęliśmy nad jej brzegiem, a wg mapy najbliższy most był ok. 20 km dalej. Dzięki prowadzącemu Mirosławowi trafiliśmy na zakamuflowany mostek dla pieszych, po którym dostaliśmy się na drugą stronę rzeki.

Tutaj trafiliśmy na źródło słonawej w smaku wody mineralnej, wypływającej obficie z dziwnego głębinowego ujęcia. I szeroko daleko nie było żadnego sanatorium, więc jedynymi kuracjuszami były pasące się tutaj krowy. Niebawem dojechaliśmy do zbocza niewysokich gór i celu naszej wyprawy. Skalny monastyr to ogromny blok piaskowca usytuowanego w lesie na górskim zboczu. Blok był jednak wewnątrz pusty, bowiem przed wiekami wydrążono w nim na dwóch poziomach komory z przeznaczeniem na cele zakonne oraz modlitwę. Zachowało się sporo rytów skalnych z różnych epok oraz schody wyciosane w skale obecnie mocno już wyślizgane.

Miejsce ciekawe, jednak turystycznie niezagospodarowane, w odróżnieniu od położonego opodal Cesarskiego Uroczyska, które też odwiedziliśmy. Był to prywatny pensjonat w uroczych drewnianych domkach nad stawem, oferujących spędzenie urlopu w leśnej głuszy, ale w całkiem wygodnym otoczeniu.

Czas wracać. Z Mirosławem oraz dwójką Słowaków zdecydowaliśmy wracać na skróty, przez widoczne na horyzoncie góry, za którymi leżał Truskawiec. I jak łatwo było przewidzieć, im było wyżej, tym było trudniej. Najpierw skończył się dziurawy asfalt, następnie na wysokości wsi Oriw została za nami utwardzona droga i pozostała nam rozjeżdżona droga gruntowa off-road, która finalnie zmniejszyła się do wąskiej ścieżki. Przeciwwagą był jednak wspaniały widok na okolice, tym rozleglejszy, im byliśmy wyżej. W końcu zasapani podejściem dotarliśmy na przełęcz. Po przeciwnej stronie czekał nas wielokilometrowy stromy zjazd po niemniej dziurawej kamienistej drodze, która doprowadziła nas jednak do cywilizacji. Afi na wybojach zgubiła proporczyk, który hen w górach pozostał jako pamiątka naszego pobytu. Ok.70 km trasa była dość ekstremalna, lecz jak zgodnie stwierdziliśmy, było super.

Po analizie propozycji na kolejny dzień zlotu uznaliśmy, że warto pojechać wzdłuż rzeki Stryj w tym miejscu meandrami przebijającej się przez łańcuch Beskidów Skolskich. W sporej grupie wyruszyliśmy do Borysławia, ale już w dużo mniejszym składzie na przełęcz górską i ostrym zjazdem do Schodnicy. Jak się okazało, na trasie Schodnica - Staryj Kropiwnik - Łastiwka - Jasienica - Kindratiw - Rybnik - Schodnica - Borysław - Truskawiec byliśmy już sami. Pod wieloma względami była to trasa naj... bo była:

  • Najdłuższa - bo przejechaliśmy prawie 90 km, i wróciliśmy późnym wieczorem, więc nasza obiadokolacja poszła się paść...
  • Najtrudniejsza - bo zaliczyliśmy kilka górskich przełęczy, w tym w obie strony 11 km podjazd z Borysławia do Schodnicy i nieco krótszy, lecz bardziej stromy w drodze powrotnej,
  • Najciekawsza - bo spotkaliśmy po drodze życzliwych i otwartych ludzi, z którymi przyjemnie się gawędziło,
  • Najładniejsza – bo połączenie gór, rzeki wijącej się między nimi wraz dziurawą drogą, było naprawdę fantastyczne i warte naszego trudu.

Następny dzień zaczął się sporym zaskoczeniem. Otóż siedzimy sobie przy porannej kawie omawiając trasę na dziś, aż tu nagle wchodzi Milczek we własnej osobie. Rozdziawiłem gębę i o mało kawa mi nie wypadła z ręki. Otóż po konsultacjach z pośrednikiem gdzie załatwiał pobyt okazało się że wsadziło do autobusu w Katowicach i wysiadł w Truskawcu. Niewielkim minusem było to, że nie mógł zabrać roweru a z oferty wypożyczenia na miejscu nic nie wyszło. Tak więc zapoznawał się bliżej z ofertą miejscowych przewoźników, a my wpakowaliśmy się do auta i z rowerami na dachu podwieźliśmy się do Schodnicy. Stąd już na rowerach pojechaliśmy do skalnej twierdzy Tustań w miejscowości Urycz. Wcale nas nie zdziwiło, że tuż za Schodnicą mającą przecież status uzdrowiska, całkiem przyzwoita droga o dobrej nawierzchni przekształciła się nagle w żwirówkę pełna wyrw i wybojów... Na szczęście w nocy trochę padało, i przejeżdżające auta nie ciągnęły za sobą tumanów kurzu jak dotychczas. Telepiąc się na wertepach dojechaliśmy do naszego celu. Słynne uryckie skały z pozostałościami twierdzy są obecnie państwowym rezerwatem kulturowym i wejście było biletowane. Wewnątrz oczywiście nic po drewnianej twierdzy nie zostało, gdyż od XII w. już zjadł ją czas. Pozostały tylko skałki z ciekawym widokiem na okolicę oraz studnia wydrążona w litej skale. Skalne grzędy były jednak dobrze przygotowane na turystyczną inwazję. Drewniane mostki, schodnie i poręcze zapewniały bezpieczny dostęp nawet starszym osobom. Tutaj przypadkiem spotkaliśmy też naszego Mirosława i dalej pojechaliśmy w trójkę. Ku naszemu zaskoczeniu przy wyjeździe z wioski droga na powrót stała się asfaltowa, a w bonusie cały czas jechaliśmy z górki. Po kilku kilometrach we wsi Pidgorodci z nietulonym żalem skręciliśmy na wiejską gruntówkę na brzegu rzeki Stryj, bowiem chcieliśmy dojechać do... wsi Sopot. Morza tu nie uświadczysz, ale widoki były równie malownicze. W mijanej wsi Dowhe zobaczyliśmy ładną cerkiew, a Mirosław wypatrzył na przycerkiewnym cmentarzu zaniedbaną mogiłę Kornyły Ustyjanowicza zasłużonego dla ukraińskiej kultury i sztuki, niczym dla polskiej Matejko i Mickiewicz razem wzięci. Lecz po śmierci nie spoczął w Alei Zasłużonych, ale na wiejskim cmentarzu. Dziwne... Nie mniej dziwne, wręcz abstrakcyjne było stoisko z pamiątkami usytuowane pośrodku lasu na bezdrożu, gdzie dojechaliśmy, aby zobaczyć największy w okolicy wodospad. Dowiedzieliśmy o nim z jedynej strzałki kierunkowej jaką spotkaliśmy parę kilometrów wstecz. Wodospad był ciekawy, tak jak owo stoisko "fatamorgana". Sklepik jednak naprawdę funkcjonował sprzedając np. wino na "stakany", herbatki ziołowe, czy własnej produkcji marynaty. Jego właściciel na pewno miał wyłączność do obsługi klienteli, bowiem punktu gastronomicznego w tak dziwnym miejscu jeszcze nie widziałem.

Dalsza trasa prowadziła nas nadal brzegiem rzeki, tym razem w szpalerze dorodnych barszczy Sosnowskiego. W pewnym miejscu droga nagle zwężała się do szerokości ścieżki, i przeciskała się stromym urwiskiem wysoko nad lustrem wody, u stóp pionowych skalnych grani. Rewelacja!

Do przyśpieszenia tempa jazdy zachęcały nas coraz ciemniejsze chmury zbierające się na horyzoncie. Nastąpił prawdziwy wyścig: kto pierwszy - my czy one? I ledwo dojechaliśmy do auta i wpakowaliśmy rowery na dach, gdy spadły pierwsze krople. Nie ujechałem daleko i nagle spadła na nas dosłownie ściana deszczu! Górskie serpentyny momentalnie zamieniły się w koryto sporej rzeki, a po drodze wraz z wodą "kulały się" całkiem spore kamienie w akompaniamencie błyskawic i grzmotów. Musieliśmy stanąć na poboczu, bo wycieraczki nie nadążały nawet na najwyższych obrotach. Burza szybko minęła, a pamiątką po niej pozostały teraz liczne jeziorka na całą szerokość drogi.

Tego wieczoru byliśmy jeszcze na wieczorku pożegnalnym, gdzie wraz z Słowakami i Ukraińcami do północy bawiliśmy się wesoło, a orkiestra znała całkiem sporo polskich przebojów.

W ostatni dzień rajdu znów samotnie wyruszyliśmy na rowerową trasę z Drohobycza. Naszym celem była wieś Nahujowice, gdzie 160 lat temu urodził się Iwan Franko najsławniejszy ukraiński poeta, pisarz, dramaturg, historyk literatury a dodatkowo jeszcze działacz społeczny i polityczny. Obecnie w każdej szanującej się miejscowości Ukrainy jest jego pomnik lub przynajmniej ulica nazwana jego imieniem. We wsi można było zwiedzić odtworzone drewniane gospodarstwo Franków oraz nowoczesne muzeum jemu poświęcone. Opodal był też ciekawy park pamięci, gdzie zachowano m.in. pień drzewa, pod którym siadywał i pisał, niczym Kochanowski pod swoją lipą, można było się też spotkać z postaciami z jego bajek.

Powrót przez Popiel i Borysław drogą, która na mapie była oznaczona jako główna utwierdził nas w przekonaniu, że ze względu na stan nawierzchni była to bardzo bezpieczna trasa dla rowerów.

Niedziela to czas powrotu. Dołączył do nas Milczek, który tych kilka rajdowych dni poświęcił na autobusowo - kolejową eksplorację okolicy. Na granicy kolejka już zdążyła wrócić do normalności, bo przy niewielkim ruchu odprawa trwała 2,5 godz i trzeba przyznać, że była to w większości "zasługa" polskich służb. Do Cieszyna finalnie dojechaliśmy ok. północy.

Na zlotowych drogach i bezdrożach w wymagającym terenie przejechaliśmy łącznie ok. 250 km i mimo że teren nie rozpieszczał naszych bicykli spisały się doskonale, bez najmniejszego problemu. W mojej ocenie organizacja zlotu była nacechowana sporą dawką improwizacji, a założony program był wyłącznie lekką sugestią do realizacji. Mając doświadczenia z poprzednich edycji zlotów nic nie było mnie w stanie zadziwić, czy też wyprowadzić z równowagi. Wprost przeciwnie, piękny region i swojskie klimaty jeszcze nie skażone współczesną komercją zostawiły w nas jak najlepsze wspomnienia, a miłą pamiątka pozostanie też koszulka ze zlotowym logo.

 

[GALERIA ZDJĘĆ - foto. "Rechtór"]

 

 

Rechtór - Zbyś