26.03.2011
Zaproszeniu Wandrusów się nie odmawia zwłaszcza, że cel jest wybitnie pożyteczny. Dla dobra ludzkości od miesięcy gnębionej podmuchami zimy, również niektóre Ondraszki wstały wcześnie rano w ten zimny i pochmurny poranek. Niepomni dramatycznych prognoz pogodowych wieszczących zimno, deszcz i śnieg pomknęliśmy do Żor, aby wykonać wyrok na Marzannie. Trzeba dodać, że była to z naszej strony akcja zupełnie spontaniczna, bo zjawiliśmy się w Żorach w kilku oddzielnych grupach wcale się wcześniej nie umawiając.
I tak na rowerze przyjechali: A. „Ziołowy” z P. Hamerą, następnie też na rowerze ale solo St. Pawlik, J. Stasik busem przywiózł J. „Niezłomnego”, W. „Panka” i Z. „Rechora”, i jeszcze autem przyjechali J. „Ośka” i J. „Bystry”- łącznie 9 sztuk. Na żorskim rynku był już cały tłum kolarzy (ponoć ok. 60) chyba z wszystkich okolicznych klubów w tym z Gliwic oraz Katowic. Na trasę pojechaliśmy zatem w trzech oddzielnych grupach. Po 22km jadąc przez pola i lasy przez Szczejkowice, Palowice i Gichtę dojechaliśmy na przedmieścia Żor, gdzie w ośrodku edukacyjnym nad niedużym jeziorkiem wyznaczono tegoroczną metę.
Tutaj ujawnili się posiadacze Marzann (tym razem – po udanym zeszłorocznym debiucie nie mieliśmy własnej, a Ośka nie zgodziła się jej zastąpić), którzy brali udział w konkursie na najładniejszą z nich. Wygrała wandrusowa rodzinka. Następnie wspólnie, w pochodzie udaliśmy się nad pobliski staw gdzie Marzanny zostały uroczyście spalone, i… od razu pokazało się słońce.
Odbył się również konkurs strzelecki z wiatrówki. Startowaliśmy w nim prawie wszyscy, lecz niestety puchar tym razem nas ominął. Najlepszy wynik z ondraszków, a zarazem najgorszy - bo zaraz za pudłem zajął piszący te słowa (33pkt/50 możliwych = 4. miejsce). Nad tym wszystkim unosił się miło drażniący powonienie i żołądek zapaszek grillowanych kiełbasek, gdyż organizatorzy zadbali również o nasze doczesne powłoki cielesne. Po miłej uroczystości rozdania nagród podziękowaliśmy organizatorom za spotkanie przekazując pamiątkowe chusty z naszego rodzinnego rajdu.
Jak widać Wandrusy miały dogadane z czynnikami wyższymi, gdyż pogoda wytrzymała tylko do zakończenia rajdu. Znów zrobiło się zimo i nieprzyjemnie. Nasi pojechali na rowerach do Cieszyna, ja widząc ciemne chmury na niebie przezornie z tego zrezygnowałem. Jednakowoż skoro jeszcze nie padało w drodze powrotnej też wysiadłem z busa w Pawłowicach i postanowiłem „dokręcić” do domu na rowerze. Przez Golasowice, Pielgrzymowice, Zebrzydowice dojechałem do zameczku w Kończycach Małych i tu się dobra passa skończyła. Zaczęło lać. Korzystając z przygodnych daszków przemykałem się między jednym deszczem a drugim, i tak do celu podróży przyjechałem mokry testując przy okazji wodoodporność klubowej kurtki. Na liczniku wystukało 52km - czyli nie najgorzej jak na pierwszy wyjazd.