Na rowerze i pod żaglami – jez. Goczałkowickie cz. II

Rechtór

2 - 3.08.2014

Jak się rzekło w roku ubiegłym ponownie spotkaliśmy się w stanicy wodnej PTTK Pszczyna aby kontynuować nasze rowerowo-wodne spotkanie z Ziemią Pszczyńską. Zmiana terminu wycieczki spowodowała poważne perturbacje w ilości uczestników, więc nad jeziorem pojawiło się ostatecznie 13 Ondraszków zdecydowanych skorzystać z atrakcji wynajętej bazy. Jednakże na rowerowej wyprawie było nas nieco więcej, gdyż aby w niej uczestniczyć specjalnie przyjechali tutaj czterej przyjaciele z zebrzydowickiej „Przerzutki”.

Tematem wycieczki były drewniane kościółki malowniczo położone w okolicy Pszczyny. Dzień zapowiadał się upalny, więc po ogarnięciu noclegów wyruszyliśmy na trasę. Bocznymi drogami przez Goczałkowice dotarliśmy do Rudołtowic gdzie podziwialiśmy barokowy pałacyk aktualnie mieszczący ośrodek dla niewidomych. Tutaj też na jakiś czas opuściliśmy asfalt i drogę gruntową jadąc wpierw wałem przeciwpowodziowym Wisły, następnie między polami i lasami wśród sielskiego krajobrazu dotarliśmy do Grzawy. Kościół powołania Ścięcia św. Jana Chrzciciela pobudził nasze wspomnienia. Tutaj bowiem przed laty proboszczował śp. T. Klocek między innymi ówczesny przewodniczący Komisji Kolarskiej województwa bielskiego, aktywny działacz promujący turystykę kolarską. Po śmierci tutaj właśnie zaczynały się organizowane przez nas rajdy kolarskie Jego imienia, których meta była organizowana w Kończycach Wielkich, w miejscu gdzie ksiądz Tadeusz jest pochowany.

Opodal, bo ledwie 2 km dalej widoczna już była wysoka wieża kościoła św. Klemensa w Miedźnej. Również zwiedziliśmy ten największy w okolicy kościół, dodatkowo słynący z bogatego wystroju wnętrza. Następny przystanek nastąpił „Pod Jeleniem”, a dokładniej to w miejscowej karczmie pod tym szyldem. Serwowanie zimne napoje pozwoliły nieco ochłonąć przed żarem lejącym się z nieba. Nieco przywróceni do życia kontynuując wyprawę dojechaliśmy do Ćwiklic, aby zobaczyć ostatni w naszym programie drewniany kościółek. Ten niestety musieliśmy oglądać wyłącznie od zewnątrz, a dodatkowo jeszcze przyobleczony w rusztowanie. Od czasów wielkiej powodzi 2007r. kościół pozostawał nieczynny i dopiero teraz zaczęto go remontować. Wyjątkowe były wykonane z dębowych desek tablice pamiątkowe umieszczone przy wejściu jak również barokowe drzwi z oryginalnymi okuciami. Zaskoczyło nas też, że taka mała miejscowość a ma własne kolumbarium położone opodal kościoła.

Następny przystanek nastąpił na pszczyńskim rynku, gdzie na ławeczce czekała już umówiona przedstawicielka pszczyńskiego rodu Hochbergów - księżna von Pless czyli w swoim czasie sławna Daisy. Ze stoickim spokojem uczestniczyła w naszej sesji fotograficznej kończącej wspólną wycieczkę. Miasto eksplorowaliśmy już wedle indywidualnych upodobań. W zmniejszonym składzie pojechaliśmy zatem do skansenu. Skansen Wsi Pszczyńskiej mimo, że stosunkowo niewielki oferował bogate zbiory reprezentujące okoliczne typy budownictwa, choć był też tutaj eksponowany np. „powieterniok” z Zebrzydowic. Warto też odnotować, że nieco się też i powiększył na przykład o staw i wodny młyn. Następnie nieco pokluczyliśmy po alejkach parkowych delektując się pysznymi widokami na pałac i na koniec odwiedziliśmy żubrowisko. Co prawda królowie puszcz leżeli gdzieś poukrywani w cieniu, ale i tak miło było „posiedzieć przy żubrze”, choćby wypchanym. Poganiani pomrukami zbliżającej się burzy pojechaliśmy do bazy. Na miejscu okazało się, że burza już tu była i to krótko przed nami. Zobaczyliśmy istny krajobraz po bitwie. Plac zasłany gałęziami, w naszej bazie dostęp do jeziora blokowało przewrócone drzewo a niezwinięte żagle na łodziach pozamieniały się w frędzle… a my ledwie kilka kilometrów dalej nawet nie byliśmy świadomi takiego kataklizmu.

Do strat można doliczyć i zamoknięte drewno, więc ostatecznie nie udało się zrobić ogniska. Nie przeszkodziło to jednak w zaplanowanym „szantowaniu”. Anielskie głosy Ondraszków z wysokości tarasu długo i daleko roznosiły po wodzie…

Niedzielny poranek obudził nas pięknym słońcem i widokami na jezioro i góry w oddali. Po śniadaniu pięciu majtków pod dowództwem kapitana M. Urbanka pożeglowało wynajętą „Omegą” na spotkanie z przygodą, a reszta ekipy zajęła się własnym programem. Niebawem powtórzył się scenariusz dnia poprzedniego. Dokładnie było widać w którym miejscu już leje i gdzie przesuwają się ciemne chmury. Szczęśliwie jednak nad nami wciąż było pogodowe okno więc bez strat dobiliśmy do przystani. Teraz pozostało nam jeszcze wielkie pakowanie i tegoroczna przygoda nad jeziorem dobiegła końca. Przejechaliśmy na rowerze 57 km, a kto był ten wie, że było warto.