Ondraszek na dachu Ukrainy

Rechtór

23-25.03.2018

 

Ondraszek na dachu Ukrainy

 

Howerla (2061 m npm) to najwyższa góra Beskidów Wschodnich, w tym pasma Czarnohory i jest równocześnie najwyższym szczytem na Ukrainie. Istnieje niepisana tradycja, że podobnie jak Polak na Giewoncie, każdy Ukrainiec musi przynajmniej raz w życiu na niej być. A trudności z tym związane zapowiada choćby nazwa góry "hovirla", która w jęz. rumuńskim oznacza "trudny do zdobycia".

Aby tradycji stało się zadość Ukraińska Federacja Sportu i Turystyki organizuje co roku narodowe wyjście na Howerlę. W komitecie organizacyjnym był Taras Pacholiuk, który wraz z drużyną był obecny na niedawnych obchodach jubileuszu naszego klubu.

W tym roku w rajdzie udział wzięło ok. 250 turystów w tym 14-osobowa grupa Polaków, w tym ja, jako jedyny Ondraszek. Jak powiedział Taras wyjście na dach Ukrainy organizuje się w marcu, aby dokonać mistycznego połączenia wiosny rozkwitającej w dolinach z zimą w wysokich górach, i wracając dokonać przejścia do budzącego się życia. W tym roku jednak niespecjalnie się to udało, gdyż śnieg zalegał w dolinach, a nawet w Przemyślu. A potem im dalej w góry, tym było go coraz więcej, nawet kilka metrów. I wiosna tu przyjdzie chyba nie wcześniej, jak za dwa miesiące.

Własnym transportem w trzyosobowym składzie dojechaliśmy do Przemyśla, gdzie spotkaliśmy grupę organizatora polskiego segmentu – Michała Raczyńskiego, członka Kom.Tur.Kol. PTTK, który swoje korzenie ma na Ukrainie. Całą grupą wsiedliśmy do pociągu na szerokich torach, którym sprawnie dojechaliśmy do Lwowa, gdzie z kolei zostaliśmy zakwaterowani w kuszetkach specjalnego pociągu relacji Lwów-Worochta. Wyruszyliśmy tam ok. północy, a już o godz. czwartej nad ranem byliśmy na miejscu. Podróż wygodna, tylko dla niektórych za krótka, bo jak to czasem bywa "nocne Polaków rozmowy" nie pozwoliły się należycie wyspać. Pociąg był jednocześnie naszym hotelem, gdyż czekał na bocznicy na nasz powrót z gór.

Worochta to bardzo znana miejscowość wypoczynkowa za czasów II RP, która przycupnęła między górami w dolinie rzeki Prut. Ok. godz. 7.00 podstawiono autobusy, które podwiozły nas kilkanaście km do granicy parku narodowego, na wys. ok.900 m n.p.m. Ze względu na zwały śniegu na drodze autobusy musiały zawrócić, a nam zostało zaliczyć "per pedes" ok. 10km do bazy turystycznej Zaroślak (wys.1250 m npm), który jest dopiero właściwym punktem wyjścia w góry. Tak więc w w większych i mniejszych grupkach brnęliśmy w śniegu, stopniowo nabierając wysokości. Droga była jednak nieco odśnieżona spychaczem, więc od czas do czasu mijają nas auta terenowe wyposażone w łańcuchy, a także specyficzny "Łunochod" tzn. wojskowa ciężarówka przystosowana do przewozu pasażerów. Po trasie w oddali od czasu do czasu pokazuje się cel naszej wyprawy, czyli ośnieżony szczyt Howerli sięgający prawie do nieba...

W tym fragmencie trasy pomogły nam przywiezione z Polski specjalne rakiety śnieżne zakładane na buty. Po ok. dwóch godzinach doszliśmy do schroniska. Pierwotne, wybudowane jeszcze przez Polskie Towarzystwo Tatrzańskie spłonęło w czasie wojny. Obecna baza powstała dla olimpijczyków w latach 70-tych XX w., czyli jeszcze za czasów ZSSR. Duży obiekt teraz jest ogólnie dostępny i stanowi dobrą bazę noclegowo-gastronomiczną dla penetracji okolicznych gór.

Stąd na szczyt jest ok. 4 km i 820 m przewyższenia. Zaraz za bazą wchodzimy w las iglasty, i idąc oznakowanym i przetartym przez ratowników szlakiem stopniowo podchodzimy coraz wyżej, od czasu do czasu przekraczając widoczne w głębokim śniegu źródliska rzeki Prut. W pewnym momencie wychodzimy ponad linię lasu i przed nami w oślepiającym słońcu roztacza się rozległa połonina kończąca się het, wysoko partią szczytową. W tym momencie na myśl przychodzą mi znajome bieszczadzkie widoki, choć oczywiście w innej skali. Teraz podejście zrobiło się naprawdę strome, a nachylenie miejscami sięga nawet do 70 %. W tym miejscu dla ułatwienia wspinaczki ekipy zabezpieczające rozwinęły linę. Pniemy się mozolnie coraz wyżej i wyżej, korzystając ze ścieżki wydeptanej przez poprzedników. Gdzieś w połowie trasy jest widoczne wypłaszczenie nazywane "Plecy". Teraz można odetchnąć i rozglądnąć się dookoła. Widok był powalający!. Wokół morze ośnieżonych szczytów lamowanych połaciami lasów, a bliżej nas głębokie kotły, pewne miejsce do schodzenia lawin. Następna stromizna wystąpiła pod partią szczytową. Powoli stawiając kroki podeszłem do śnieżnej krawędzi, która miałem prawie nad samą głową, przewaliłem się na drugą stronę i... jestem na potężnym plateu o wielkości boiska, które jest szczytem Howerli. Zdobi go krzyż-podobno czterometrowej wysokości, choć teraz ze śniegu wystawało nie więcej niż 2 m, a także obelisk triangulacyjny, który obecnie był jedną wielką bryłą śniegu.

Dokolny widok był jeszcze rozleglejszy, sięgający pewnie na kilkadziesiąt km. Niepokoiły mnie jednak śniegowe chmury i mgła szybko zbliżająca się od horyzontu. Zza krawędzi było widać nadal podchodzących w długim sznureczku uczestników, którzy z tej odległości wyglądali jak mrówki. Jak większość towarzystwa się znalazła na szczycie rozpoczęły się uroczystości. Żelaznym punktem była sesja fotograficzna, którą wszyscy zaliczali z różnymi proporcami i transparentami w rękach, choć jednak przeważały flagi państwowe Ukrainy. Ja miałem nasz klubowy proporczyk. Były też przemówienia, pozdrowienia, wspomnienia i odśpiewanie hymnu państwowego.

W międzyczasie, choć z innej strony na szczyt wjechało kilka śnieżnych skuterów, wzbudzając powszechne zainteresowanie, jak również kilku narciarzy, którzy mieli niesłychana frajdę na zjeździe. Tymczasem mgła nas szczelnie nas otuliła, zaczął sypać śnieg. Był to więc najwyższy czas wracać. Zejście ze stromizny okazało się dużo łatwiejsze niż przewidywałem, bo gruba pokrywa śnieżna skutecznie nas amortyzowała. Lina tym razem posłużyła jako poręczówka przy szalonym zjeździe bezpośrednio na czterech literach. Powoli, w małych grupkach dotarliśmy do bazy Zaroślak, a następnie dalej, do granicy parku narodowego, gdzie oczekiwały nas autobusy.

Ok. 21.00 organizatorzy na peronie dokonali podsumowania rajdu, wręczyli przygotowane dyplomy i już zaprosili na rok następny. Każdy z uczestników otrzymał specjalny certyfikat. Najmłodszym uczestnikiem była 11 letnia dziewczynka, a najstarszym 81-letni dziarski staruszek. Miłe było również to, że zauważono też udział polskiej ekipy. Okazało się również, że historia "Howerlany" jak nazywa się rajd sięga głębokiej "komuny", bo lat 60-tych XX w., a niektórzy uczestnicy byli na nim po kilkanaście razy.

Gdzieś ok. północy pociąg wyruszył i po całonocnym przejeździe stanęliśmy ok godz. 5.30 w punkcie wyjścia, czyli na dworcu we Lwowie. Nam pozostało jeszcze dojechać do granicy i następnie do domu. Poszło to razem nad wyraz sprawnie , bo w Cieszynie byłem już po godz. 15.00.

Podsumowując można stwierdzić, że choć zimowe wejście na szczyt do łatwych nie należało, warto było skorzystać z tego dobrze przygotowanego rajdu, aby posmakować przepięknych widoków prawie dziewiczych pod względem turystycznym gór.

 

 

[GALERIA ZDJĘĆ]

Rechtór-Zbyś