30.06. - 3.07.2022 r.
Hawiarska koliba - rajd pamięci Józka Kożusznika
Kiedy już rok temu z okładem żegnaliśmy nieodżałowanej pamięci śp. Józka jak pamiętam jeszcze w trakcie żałobnej uroczystości zrodził się pomysł, aby odwiedzić miejsce o którym Józek tyle opowiadał i dużo śpiewaliśmy, a nikt z nas go nie widział. Hawiarska koliba - miejsce dla nas magiczne, położone pośród gorczańskich lasów, miało być celem opisywanej wyprawy. Co więcej obecny na uroczystości autor kultowej piosenki pod tym tytułem, a osobiście przyjaciel Józka, też obiecał że będzie. Minął rok... Jak to zwykle bywa codzienne obowiązki modyfikują dalekosiężne plany. Basia "Apananczi", która podjęła się trudu organizacji wycieczki to zapisywała, to skreślała potencjalnych chętnych. Ostatecznie w agroturystyce Muzyka w pięknie nazwanym przysiółku Jamne-Pierdułowski Potok tj. części Ochotnicy Górnej zameldowało się 12 Ondraszków oraz sympatyków górskich wędrówek. Nasza baza to bardzo klimatyczny drewniany pensjonat o przyzwoitym standardzie, z miłą rodzinną obsługą i atmosferą.
Dojazd był we własnym zakresie na kilka aut, natomiast wycieczki i wieczorne posiady już odbywały się wspólnie. Co więcej mieliśmy w składzie jedynego gitarzystę jaki nam pozostał: Andrzeja Hałczyńskiego oraz aż dwóch solenizantów, co mocno podniosło zarówno wartość oraz temperaturę tych posiad.
A i z temperaturą za oknem też było różnie. Na piątkowej wycieczce na Gorce (1228 m n.p.m.) panowały iście afrykańskie upały, ale jak już w pocie czoła doczłapaliśmy do wieży widokowej na szczycie, to widoki z niej były naprawdę rewelacyjne, w tym też na zębate tatrzańskie szczyty. Po drodze zaliczyliśmy również kawę w bazie namiotowej SKPG Polanki prowadzonej przez studentów. Pod wieczór tego dnia odbyła się druga część wycieczki, tym razem do Gorczańskiej Chatyty "GOCHA", którą dawniej nazywano Hawiarska Koliba. Byłem ogromnie ciekaw jak ta chata - koliba wygląda. I co? Gospodarują tutaj nadal studenci z krakowskiej uczelni i wygląda dalej, tak trochę "po studencku". Drewniana chata na kamiennej podmurówce, która najlepsze lata ma już dawno za sobą, a wyposażeniem i standardem noclegu sięgająca lat słusznie minionych. Ale za to ma swoją duszę i swoich entuzjastów, bowiem wcale nie była pusta. Szukaliśmy przede wszystkim śladów śp. Józka. Zachował się jednak jedynie w pamięci gospodarza, jak i niektórych rezydentów chaty. Trudno też dociec dlaczego dawna nazwa zniknęła – choć na starszych mapach jest nadal widoczna. Wg opowieści optowali za tym sami zarządzający chatą, aby odciąć się od ponoć niechlubnych wspomnień dawnej Koliby. Co tu się wyprawiało wie tylko Wszechwiedzący. Nas w każdym razie przyjęto bardzo gościnnie: wykorzystaliśmy miejsce na ognisko i przy kiełbaskach i przeróżnych trunkach do późnego wieczora wydzieraliśmy się - pięknie śpiewaliśmy (niepotrzebne skreślić) przy akompaniamencie gitary, i aż dwóch gitarzystów (ten drugi to miejscowy student). Nasz śpiewaczy wieczór wspomnień przerwały złowrogie pomruki burzy, niestety coraz bliższe. Szybko pozbieraliśmy się i w świetle latarek ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie uszliśmy jednak daleko i zaczęło lać, a drogę dodatkowo rozświetlały błyskawice i uatrakcyjniały ogłuszające grzmoty. Większość z nas miała peleryny czy parasole, ale i tak niż doszliśmy do naszego lokum wszystko było mokre. Następny poranek był pogodowo diametralnie różny, bowiem był mglisty i chłodny. Ale i tak postanowiliśmy dotrzeć do drugiej wieży widokowej w okolicy, ulokowanej na Magurce (1106 m n.p.m.). Podwieźliśmy się autami do przysiółku Jaszcze, skąd już "per pedes" zasuwaliśmy wzdłuż potoku Jaszcze pod górę. Niebawem weszliśmy na teren Parku Narodowego. Wejście jest płatne, ale wyłącznie za pomocą aplikacji w internecie. Tak więc nawet legalne chodzenie po górach jest już teraz powiązane z dostępem do sieci. Zgroza!
Zbytnio się tym nie przejmując, po godzinie marszu doszliśmy do miejsca związanego z II w. świat. W tych leśnych ustroniach stacjonował bowiem sztab brygady partyzanckiej AK, a w grudniu 1944r. spadł im prawie na głowę... czterosilnikowy amerykański samolot bombowy "Liberator". Samolot brał udział w wyprawie bombowej na zakłady benzyny syntetycznej w Oświęcimiu. Gdzieś koło naszego Strumienia skutek awarii wysiadły mu trzy silniki i lotnicy przerwali misję. Koło Pszczyny pozbyli się ładunku bombowego i obrali kurs na wschód. Niewiarygodne, ale na jednym silniku samolot doleciał aż tutaj, ale w końcu i on wysiadł, a lotnicy ewakuowali się na spadochronach. Samolot się rozbił i zginął też kapitan maszyny. Resztę załogi pozbierali partyzanci i po wielu przygodach przez Odessę(!) dostali się do swoich. Po latach w miejscu katastrofy postawiono pomnik, a na jego otwarcie przybyło z USA trzech członków z dziesięcioosobowej załogi, która wówczas się uratowała. Sam pomnik był też dość nietypowy: zrekonstruowany dziób maszyny z wykorzystaniem blach z oryginalnego poszycia. Zaiste historia godna filmowego scenariusza.
Z gęstego lasu wyszliśmy w końcu na Magurkę i stwierdziliśmy, że we mgle nawet wieży nie było dobrze widać, że już o widoku z niej nie wspomnę. Przy zejściu jednak zaczęło się w końcu przecierać, i można było podziwiać coraz rozleglejszą panoramę okolicy.
I na tym można było tą opowieść zakończyć, bowiem niedziela była dla nas czasem powrotów. Warto jednak wspomnieć jeszcze o niecodziennym wydarzeniu, jakie uroczyście obchodzili mieszkańcy sąsiedniej Ochotnicy Dolnej. Otóż odbywała się tam uroczystość prymicyjna księdza, który stamtąd pochodził. Ponoć takiego wydarzenia nie było od pół wieku, więc byliśmy ciekawi jak to będzie wyglądało. Począwszy od kościoła wzdłuż drogi, po obu jej stronach, co kilka metrów, były wbite tyczki ozdobione bukietami kwiatów. Tak prowadzeni jechaliśmy pod górę ciekawi, gdzie nas ten oryginalny szlak zaprowadzi. W pewnym momencie musieliśmy zjechać na pobocze ustępując miejsca oryginalnemu orszakowi. Zaczynała go banderia konna kilkudziesięciu jeźdźców górali i amazonek w pięknych ludowych strojach, za nimi kolasy i bryczki z równie pięknie wystrojonymi pasażerami, na konnych wozach kapela i wielu gości, a na końcu w białej kolasce jechał sam bohater uroczystości w towarzystwie rodziców. A wszystko, i ludzie, i zwierzęta pięknie przystrojone i przyozdobione kwiatami. W końcu cały ten orszak przejechał, a myśmy stali z rozdziawionymi gębami, nie mogąc wyjść z podziwu. Pojechaliśmy jednak dalej, prowadzeni wspomnianym szlakiem i coraz węższą drogą, aż na przełęcz Młynne (732 m n.p.m.). Stąd było ostro w dół (jak te konie tu wyjechały?!) do przysiółka Motawy – całość to ok. 8 km. Jadąc z powrotem jeszcze dogoniliśmy wspomniany pochód, i aż do kościoła długą chwilę jechaliśmy i staliśmy na przemian w ogromnym korku aut, jakiego nie powstydziło by się stołeczne miasto.
Piękne miejsce, wspaniała wycieczka, i cudowne wspomnienia. Brawo Basia "Apanaczi"!
Rechtór -Zbyś